Jak zaplanowaliśmy poprzedniego dnia, tak zrobiliśmy. Najpierw zlokalizowaliśmy przystanek, potem cierpliwie czekaliśmy na pojawienie się autobusu (góra dwa autobusy na godzinę). Droga dłużyła się niemiłosiernie, jechaliśmy i jechaliśmy, a końca nie było widać. Zniecierpliwieni (głównie ja) i zdezorientowani postanowiliśmy wysiąść na przystanku, który wyglądał na blisko centrum. Błąd. Do centrum było 5-6km. Znowu czekanie na kolejny autobus i w końcu dojechaliśmy do centrum-centrum. Chcieliśmy zobaczyć targ i tam skierowaliśmy pierwsze kroki. Targ jest sporych rozmiarów nie jest zbytnio zatłoczony – to plus. Wszędzie można spotkać Shisa: psy-lwy, powiedzmy, że odmiana Komaino, które strzegą świątyń. Na Okinawie Shisa wywodzi się z kultury Riukiu i ich zadaniem jest strzeżenie domu przed złem.Shisa można spotkać i na domach i jako małe lub większe pamiątki. Drugą atrakcją w Naha jest ulica garncarzy. Sama nazwa doskonale opisuje przeznaczenie ulicy – praktycznie w każdym domu jest mini galeria, gdzie można zakupić najróżniejsze wyroby. Bardzo fajny klimat, wyraziste miejsce, inne niż pozostałe ulice, bo niestety główna ulica z punktu widzenia turystyki to taki deptak jak w Polsce w czasie sezonu: masa tandety, nastawione na turystę, który ma najwięcej kasy zostawić i tyle. Muzyka gra, wszyscy się bawią,bo Okinawa to naprawdę nie jest Japonia. Ludzie inaczej wyglądają, inaczej się zachowują, organizacja… jest hm szczątkowa. Ale to też ma swój urok! Niestety na dworcu okazało się, że dostanie się na własną rękę do Oceanarium graniczy z cudem. Po powrocie zapytaliśmy w naszym pensjonacie o możliwość wykupienia wycieczki i na szczęście taka opcja była i już następnego dnia wzięliśmy udział w czymś, od czego od czasów Wietnamu broniliśmy się rękami i nogami – wycieczka zorganizowana przez biuro podróży. Jak było? Zaskakująco… dobrze!