Rano rozpoczęliśmy podróż tam, gdzie wieczorem skończyliśmy, czyli w dzielnicy Gion. I tu od razu należą się słowa wyjaśnienia i ostrzeżenia dla osób pragnących zwiedzić Kioto. Tokio mocno zawyża standardy jeżeli chodzi o transport publiczny – metro działa tak, że zwiedzanie tak ogromnego miasta, jakim jest stolica Japonii nie przysparza najmniejszych problemów. Jest szbko, sprawnie, dużo można zobaczyć w ciągu jednego dnia. Z takim nastawieniem przyjechaliśmy do Kioto i mocno zderzyliśmy się z rzeczywistością, co częściowo było naszą winą. Atrakcje Kioto są mocno porozrzucane, więc zwiedzanie ich jest bardzo czasochłonne, bo nie ma tu aż tak rozbudowanego metra, a do bardziej oddalonych punktów można dojechać tylko autobusem i/lub pociągiem. My założyliśmy, że będziemy podróżować tylko autobusami, bo skoro metro wszędzie nie dociera, to szkoda sobie głowę nim zawracać. Duży błąd. Naprawdę ogromny. Straciliśmy mnóstwo czasu w autobusach, które niestety muszą stać w korkach ulicznych, przez co musieliśmy okroić zwiedzanie do minimum.
Wracając do Gion, postanowiliśmy, że zaczniemy od tamtej strony, a następnie będziemy kierować się w dół (patrząc na mapę oczywiście) zwiedzając po drodze świątynie, słynną pagodę, aż dotrzemy do jednego z najbardziej charakterystycznych punktów – Fushimi. I zrobimy to wszystko pieszo. To nic, że do Fushimi normalni ludzie jadą pociągiem. My ambitnie postanowiliśmy zasuwać pieszo. Tego dnia pobiliśmy rekord, według krokomierza przeszliśmy 25 km… Nie, nie jesteśmy normalni :) Pogoda była piękna, słoneczko przygrzewało, a my dziarsko zaczęliśmy nasz spacer od postoju. A dlaczego? Oczywiście z powodu wiśni! O ile w Tokio wiśnie nieśmiało zaczynały się pojawiać, o tyle w Kioto trafiliśmy na absolutny punkt kulminacyjny. I tak trafiliśmy do kawiarni na świeżym powietrzu pod wiśniami – no i jak tu nie zatrzymać się? No jak? Nie da się:) Po chwili jednak ruszyliśmy daje, w końcu atrakcje czekały. Przeszliśmy pięknym parkiem mijając świątynie (tak, dalej są dla nas wszystkie podobne do siebie), szliśmy wąskimi uliczkami, gdzie turystów jak na lekarstwo. I te uliczki w tej starej części urzekły mnie zupełnie i chyba bardziej niż wieżowce Tokio. Gubiliśmy się ciągle, ale dzielnie wracaliśmy na trasę z pomocą przechodniów (siła komunikacji niewerbalnej:). Omijaliśmy zatłoczone świątynie, zwiedziliśmy za to światynię Ryozen Kannon upamiętniającą II wojnę światową, a wcześniej oczywiście widzieliśmy Toji pagodę. Ryozen Kannon to naprawdę godne polecenia miejsce – poza nami było może 3-4 turystów, jest bardzo urokliwie bez tłumów. Przed wielkim posągiem Kannon jest mały staw na brzegu którego stała sobie najprawdziwsza czapla. Przed posągiem jest kadzielnica (na wejściu płacąc za bilet dostaje się kadzidełka do zapalenia), obok jest oczywiście miejsce na zawieszenie próśb do bogini.
W końcu dotarliśmy do chyba najbardziej zatłoczonego miejsca w Kioto – Fushimi Inari czyli niekończące się bramy torii. Kojarzycie te zdjęcia – piękne pomarańczowe torii, a pośrodku jeden człowiek pozujący z uśmiechem/albo opierający się z radością o torii? Jeżeli tak i jeżeli chcecie takie zdjęcia, to wybierzcie inny termin na odwiedzenie Kioto:) Tłumy, dosłownie tłumy ludzi, którzy marzą o takim zdjęciu i dzielnie podążają za innymi w górę próbując zyskać choć odrobinę przestrzeni do zdjęcia. Mission impossible. Nie zrozumcie mnie źle, miejsce jest piękne, ale za dużo ludzi, żeby w pełni tym się nacieszyć. Sama trasa bramami wiedzie zdaje się 5km na górę, ale my już po naszym „spacerze” byliśmy tak wykończeni, że po 1km wróciliśmy na dół i tym razem korzystając z pociągu dojechaliśmy do dworca głównego w Kioto. A tam wskoczyliśmy w autobus i cierpliwie czekaliśmy aż dojedziemy prawie na koniec linii, czyli prawie koniec Kioto. A czego tam szukaliśmy? O tym już w następnym wpisie:)